Świt i zmierzch i znowu noc i znowu dzień, niekończąca się nuda autostrad. Dwa tysiące kilometrów od Lublina i na dobrą sprawę nie wiemy ku czemu zmierzamy. Dla mnie ta opowieść zaczyna się pod koniec lat 90. ubiegłego wieku.
Jest rok 1998. Pan Franciszek Lekacz, modelarz i emigrant z Francji, który całe dorosłe życie spędził w kopalniach Nord-Pas-de-Calais, na emeryturę postanowił powrócić na rodzimą Lubelszczyznę. Wrócił, ale kontaktów z francuskimi modelarzami nie zerwał. To były czasy, kiedy tam można było dostać prawie wszystko, o czym twórca miniaturowego lotnictwa mógł zamarzyć. Pewnego razu oprócz przesyłki z modelem Mustanga do sklejania dostał list. Nieznany wtedy jeszcze kolega z Normandii – Alain Michaux pytał, czy Lekacz mógłby mu pomóc w poszukiwaniu rodziny polskiego lotnika kpt. Janusza Marciniaka, który w czerwcu 1944 roku poległ śmiercią lotnika na obrzeżach jednej z normandzkich miejscowości. Pierwszym odruchem Pana Franciszka było: uruchomić lokalne media. Szczęśliwie swoje pierwsze kroki, skierował do lubelskiego ośrodka telewizyjnego, gdzie tematyka historyczno-lotnicza zawsze była na poczesnym miejscu, a dziennikarze nieraz już w podobnej akcji poszukiwania strzępków zerwanej pamięci brali udział. Po pierwszej publikacji węzeł tajemnicy rozplątał się sam.
Bez trudu i w miarę szybko odnaleźliśmy liczną na Lubelszczyźnie rodzinę Marciniaków. Najcenniejszym był kontakt z jego bratem, dr. Wiesławem. Nasze pierwsze spotkanie pozwoliło mi zarejestrować wzruszającą opowieść. Zaczynała się tak: – Pamiętam mojego brata. To chyba było nocą, we wrześniu 1939. Wpadł wtedy do domu, bo ich lotnisko było w Radawcu (to było jedno z bojowych lotnisk brygady pościgowej, która stąd latała do akcji) (...) Nasza rozmowa była krótka. Wydawało mi się, że próbował się wtedy pożegnać. Może czuł, że więcej się nie spotkamy... Wyjechał nocą na pożyczonym motocyklu przez bramę naszego domu na Ewangelickiej w Lublinie. Bramę, której już nie ma, ale w mojej pamięci będzie istnieć zawsze jako symbol rozstania z ukochanym bratem. Pamiętam jak wyjechał. To było ostatnie spojrzenie na mojego ukochanego brata. (...) Janusz kochał Polskę, mogę powiedzieć, że kochał Ją ponad swoje zdrowie i życie. Pamiętam, że jeszcze w 39 roku, kiedy mówiło się o wojnie, to on chciał zapisać się do brygad, które będą przeznaczone do żywych torped. Naturalnie skończył to swoje wymarzone lotnictwo w Dęblinie i dostał się – jak wiadomo, przed sama wojną – do Pierwszego Pułku Myśliwskiego w Warszawie. Tam miał o ile wiem dwa zestrzelenia, ale to był takiego typu człowiek, że nic nam nie powiedział. Dopiero kiedy zgłosił się Jego kolega, to nam o tym opowiedział.
Południowa Normandia, niewielkie miasteczko, w którym żywcem można by kręcić bez zbytniej oprawy scenograficznej film o Joannie D’Arc. Kościół z wyniosłą gotycką wieżą. Piękny ratusz i wąziutkie uliczki z przytulonymi do siebie strzelistymi domami. Całości powinny dopełniać jeszcze mury obronne, ale te zniknęły pod naporem rozwijającej się zabudowy. To był zwykły dzień tygodnia, powszedni, ale tchnęło jakimś dziwnym świątecznym klimatem. Mnóstwo flag, w połowie francuskich, w połowie polskich. Zamknięte piekarnia, kiosk, poczta. Na banku także wywieszka – „fermé”. Nasza delegacja jest spora. Rodzina kapitana Marciniaka, dwóch wyższych oficerów – jeden z Dęblina drugi z Ministerstwa Obrony Narodowej, ekipa filmowa, kilku „wolnych strzelców”. I praktycznie natychmiast ze strony Francuzów sypie się na nas grad serdeczności, której do końca na razie nie potrafimy zrozumieć.
W południe na skwerku gromadzi się tłum. Błyszczą instrumenty w rękach muzyków amatorów – na co dzień farmerów. „Idźmy dzieci ojczyzny, dzień zwycięstwa nadchodzi...” – słowa Marsylianki świetnie pasują do realiów roku 1944, kiedy 6 czerwca o świcie rozpoczęła się operacja Overlord. Tysiące barek, okrętów i cywilnych statków przerzuciły przez kanał La Manche dywizje i korpusy. Całe przedsięwzięcie wsparto potężnymi uderzeniami z powietrza. Marciniak skończył swoją kolejną turę lotów bojowych i właściwie zgodnie z regulaminem mógłby szkolić młodych na spokojnym zapleczu. Ale wiedząc, że w Normandii walczy Pierwsza Dywizja Pancerna Maczka i inne jednostki polskie, poprosił o zezwolenie na dalsze latanie bojowe.
23 czerwca polski dywizjon 306, którym dowodził wystartował, by zaatakować podwieszonymi do Mustangów bombami węzeł kolejowy Verneuil. W zasadzie od tygodni Niemców już w powietrzu nie było. Bitwa o niebo nad Francją została prawie wygrana. Tak się jednak złożyło, że jedna z ostatnich dużych niemieckich wypraw myśliwskich również przyjęła kurs na stację Verneuil. Zgodnie z taktyką takich ataków polscy piloci uszykowali się w dwóch zespołach. Jeden atakował bombami z niskiego pułapu, drugi osłaniał kolegów na wysokości 1500 stóp. Niemcy nadlecieli od słońca, ostro palącego tego dnia. Kapitan Pilot Zygmunt Kawnicki tak mi to opisywał: – Marciniak służył wtedy w 315 Dywizjonie Myśliwskim – Dęblińskim, ja byłem w 306 – Toruńskim. Nasze dywizjony często latały na akcje razem i stacjonowaliśmy na tym samym lotnisku. Kiedy straciliśmy dowódcę, Marciniak został awansowany na kapitana i przeszedł do nas na Squadron Leadera. Bardzo dużo lotów zrobiliśmy razem, ostatni zrobiłem z nim 22 czerwca. On następnego dnia z naszej bazy na południu Anglii poleciał w grupie 12 Mustangów w kierunku Havr’u z misją zbombardowania węzła kolejowego w Verneuil-Sur-Avre. Trafili na silną zaporę artylerii przeciwlotniczej. Opuścili bezpieczną wysokość 2000 stóp i przeszli do precyzyjnego bombardowania. Węzeł został zniszczony. W międzyczasie pojawiło się 30 Messerschmitt’ów. Walka była nierówna, mimo to nasi posłali na ziemię siedem samolotów przeciwnika, a dwa poważnie uszkodzili. Cena tego zwycięstwa była jednak wysoka. Pięć naszych samolotów nie wróciło do bazy. W tym Mustang III PK-U (FB188) Marciniaka. W czasie bombardowania prędkość samolotu nie jest duża, a on miał dwie podwieszone bomby i, jeżeli chciał trafić, musiał trzymać precyzyjnie kurs. Niemcy mieli przewagę i wysokości i liczebności.
Pan Wiesław do zgromadzonych tłumów mówi: – Bo Tyś mnie, Panie, powołał do siebie, ciało złożyłem ziemi francuskiej, ducha zanoszę do Ciebie, Panie – serce do swojej ojczyzny Polski. Łzy napływają nam wszystkim do oczu. Łoskot werbli, fanfary, opada zasłona kryjąca pomnik. Czarna marmurowa płyta z biało-czerwoną szachownicą z sylwetką samolotu i pamiątkową inskrypcją. Małe miasteczko nie zapomniało o swoim bohaterze. To nie jest właściwe miejsce katastrofy, samolot runął na łąki Pana Etienne Cohu i tak naprawdę to on, leciwy już farmer, zdopingował Patricka Dauvina i lokalnych miłośników historii do uhonorowania kapitana. Równie wzruszająca jak to, co działo się na skwerku miasteczka, jest scena, kiedy Etienne niesie kwiaty zerwane w ogrodzie i kładzie na miejscu, gdzie rozbił się samolot. Mieszkańcy Crulai mają wobec Marciniaka szczególny dług wdzięczności. Kiedy wydawało się, że jego trafiona maszyna runie na domy miasteczka, on aby temu zapobiec podciągnął ją nieco wyżej uniemożliwiając sobie tym samym skok ze spadochronem. Kiedy wyskoczył nad łąkami, do ziemi miał już tylko 60 metrów i spadochron nie miał szans na otwarcie się. Etienne jako chłopiec pracował tego dnia z rodzicami w polu. – Zbieraliśmy siano, usłyszałem samolot – jakiś dziwny hałas. Zobaczyłem maszynę w smudze dymu. Mój ojciec powiedział, że samolot rozbije się pośród domów. Pilot nie skakał, samolot tracił wysokość. Z trudem uniósł się jeszcze w górę, potem zobaczyliśmy coś spadającego – to był on. Spadochron nie otworzył się. Pewnego dnia powiedziałem do mego zięcia Patricka, że pilot za cenę życia uratował domy miasteczka. Wcześniej miał jeszcze szansę się uratować.
Najpierw pilot spoczął na miejscowym cmentarzu, ale kiedy po wielkich bitwach pod Caen i Falaise powstał ogromny cmentarz Grainville – Langannerie, szczątki Marciniaka, podobnie jak innych poległych we Francji żołnierzy polskich, zostały tam przeniesione.
Piękne, schludne, zielone pole znaczone białymi krzyżami ustawionymi w ordynku odwiedzamy następnego dnia. Pod każdym krzyżem kwitnie róża. Napisy, jak to na wojskowych cmentarzach, skromne. Stopień, nazwisko, data narodzin i śmierci. Wyjątkowo na okoliczność naszego przyjazdu Francuzi umieścili u stóp krzyża portret młodego chłopaka w mundurze.
I wtedy wszyscy tam obecni mówiliśmy o jednym. O tym, że są narody, które potrafią pamiętać nawet po wielu dziesiątkach lat także o najniższych rangą żołnierzach, poległych tysiące kilometrów od domu. U nas ta pamięć działa wybiórczo. Janusz Marciniak jest absolwentem lubelskiego liceum im. Stanisława Staszica i nadal – poza skromną tablicą pamiątkową w gmachu szkoły – jest postacią w Lublinie zupełnie nieznaną.
Tamtego dnia obiecałam sobie, że póki sił starczy i na ile potrafię, będę walczyła o pamięć naszych lubelskich pilotów. Wielkich lotniczych nazwisk należałoby w Lublinie uhonorować sporo. Poza Marciniakiem, z Lubelszczyzny wyszli przecież także Wojciech Kołaczkowski, Witold Łokuciewski, Janusz Żurakowski i cudowny Tadeusz Góra.
Czasem wydaje się, że mimo transformacji systemowej Rzeczypospolitej, ciągle nie do końca potrafimy ustalić, kto i w jakiej kolejności zasługuje na szczególną pamięć. Z wielkim uznaniem obserwuję wolę upamiętniania zmarłych na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat działaczy opozycji antykomunistycznej, a jeszcze bardziej podziemia poakowskiego. Ale może lokalnie jeszcze głębiej należy przyjrzeć się naszej historii. Zadbać o chronologię. Ostatnio i tak wiele się zmieniło, dzięki uroczystościom i piknikom historycznym z udziałem grup rekonstrukcyjnych. Także dzięki cenionym i lubianym programom telewizyjnym, dostępowi do mediów, Internetu, nasza świadomość historyczna wzrasta w imponującym tempie. Młode pokolenie już wie, że historia jest wszędzie obok nas i to tak, że często można fizycznie jej dotknąć.
W kolejnych odsłonach naszego magazynu będziemy wspierać nowo wybrane władze samorządowe w przywracaniu tej pamięci. Prawie każdego miesiąca świętujemy jubileusze ważnych wydarzeń historycznych. Bardzo chętnie opowiemy o nich na łamach „Panoramy Lubelskiej”.
Tatiana Aleksandrowicz
Komentarze