Reklama
poniedziałek, 25 listopada 2024 06:07
Reklama

Piotr Denisiuk: iluzja mieści mi się w kieszeniach

Rozmowa z Piotrem Denisiukiem, lubelskim iluzjonistą i buskerem, którego występ będzie jedną z atrakcji gali inaugurującej Międzynarodowy Festiwal Mody „East Fashion”.
Piotr Denisiuk: iluzja mieści mi się w kieszeniach

Autor: archiwum Piotra Denisiuka

Podczas gali inaugurującej Międzynarodowy Festiwal Mody EAST FASHION nie tylko twórcy kolekcji zaprezentują swoje najnowsze dzieła. Premierowy pokaz zapowiada również inny uczestnik galowego pokazu. Lubelski iluzjonista Piotr Denisiuk opowiedział nam również, skąd wzięły się jego „nadprzyrodzone” zdolności”.

 

 

Czego mogą spodziewać się widzowie gali „East Fashion” po Twoim występie?

 

Wiem, że zaproszeni na galę projektanci przygotują premierowe kolekcje i ja także zamierzam zaprezentować premierę. Będzie to numer z tabletami. Myślę, że występ będzie doskonale pasował do okoliczności, ale co dokładnie pokażę – to na razie zostanie tajemnicą.

 

 

No dobrze, w takim razie porozmawiajmy o iluzji. Jak odkryłeś w sobie nadprzyrodzone moce?

 

To nie jest taka historia, że od dziecka marzyłem, żeby czarować. Iluzji zacząłem uczyć się osiem lat temu, jako gimnazjalista. Zobaczyłem w internecie numer „znikająca karta” – i to była pierwsza sztuczka, której się nauczyłem. Pokazywałem ją kolegom i koleżankom w gimnazjum, bardzo się podobała. Nic dziwnego, iluzja jest fajna. Zacząłem szukać w sieci kolejnych sztuczek i tak trafiłem na forum iluzjonistów. Trafiłem tam na profesjonalistów, od których dostałem wiele ważnych rad. Po roku takiej nauki zrobiłem mój pierwszy pokaz w świetlicy. Później zacząłem jeździć jako wolontariusz do domów dziecka, szpitali, gdzie dawałem kilkuminutowe pokazy. Dzieciakom podobało się bardzo, a ja miałem wiele satysfakcji, no i zdobywałem doświadczenie w występach na żywo.

 

Po kolejnym roku zrobiłem pierwszy pokaz na ulicy. Byłem we Wrocławiu i nie miałem pieniędzy na pociąg do Lublina. Miałem za to przed sobą kilka wolnych godzin i małą walizeczkę, a w niej kilka numerów: „znikającą butelkę”, piłeczki, karty... na pierwszy pokaz w zupełności wystarczało. Wszystko miałem przećwiczone i opanowane, tylko... jak zainteresować i zatrzymać przechodzących ludzi? Po kilku nieudanych próbach udało mi się zebrać widownię złożoną z kilkudziesięciu osób. Na koniec powiedziałem: „Jeśli podobało wam się, możecie dawać napiwki” i podziałało! Tego dnia zarobiłem sto złotych.

 

Niestety, nie udało mi się powtórzyć tego sukcesu w Lublinie, więc zacząłem zastanawiać się, czego brakuje w moich występach. Znów zajrzałem do internetu. Wtedy dowiedziałem się, że występy na ulicy to „busking” i że we wszystkich swoich formach jest on bardzo popularny na Zachodzie. W Polsce na ulicy zazwyczaj występuje grajek albo „statua”, czyli człowiek przebrany na przykład za posąg, ale rzadko zdarzają się pokazy. Trafiłem też na Gazzo – znanego na całym świecie iluzjonistę, który pokazami ulicznymi zajmuje się już od 35 lat. Kupiłem jego książki i... poznałem kluczową zasadę ulicznych występów: nie zaczynaj pokazu, jeśli nie masz pięciu widzów. Odtąd moje pokazy wyglądały zupełnie inaczej – stawałem na ulicy i zapowiadałem: „Uwaga, panie i panowie, nazywam się Piotr Denisiuk, jestem iluzjonistą i za chwilę pokażę państwu swoje show. Czekamy tylko na pięć osób, które staną w pierwszym rzędzie – i będziemy mogli zacząć”. O dziwo, działało! Kolejne dwa albo trzy lata spędziłem dając pokazy na ulicy. Zjeździłem całą Polskę, poznałem innych iluzjonistów, nabrałem bardzo dużo doświadczenia w występach na żywo. W ubiegłym roku stwierdziłem, że chcę wejść na kolejny poziom – robić circle show, czyli dłuższe, bardziej „fabularne” pokazy, z nagłośnieniem. Potrzebowałem czasu, nowych numerów, nagłośnienia i pomysłów, jak to wszystko poukładać.

 

 

No właśnie, po co ta cała opowieść podczas pokazów? Nie wystarczyłyby same triki?

 

Ta opowieść jest bardzo ważna! Możemy pokazywać tylko triki, ale to będą... tylko triki. Bez wgłębienia się, właśnie opowieści, to będzie bardzo zwykłe, a ja przecież chcę robić coś niesamowitego. Pierwszym circle show, jakie zrobiłem, była dwudziestominutowa „Ucieczka z kaftana bezpieczeństwa”, a w tym roku wystąpiłem na Carnavale Sztukmistrzów z półgodzinnym programem.

 

 

Ale przecież nie pierwszy raz. Czym różnił się ten występ od poprzednich?

 

W Carnavale Sztukmistrzów brałem udział od początku, ale najpierw nieoficjalnie. Wyszukiwałem wolne miejsca i dawałem kilkuminutowe występy. Zwykle było ich 10-20. W tym roku podczas pokazu dla jednej z firm spotkałem Rafała Sadownika, który pracuje przy organizacji festiwalu i po raz pierwszy znalazłem się w programie imprezy.

 

Bardzo lubię występy uliczne, bo są dla każdego. Wynajęcie iluzjonisty na imprezę firmową czy wesele to spory koszt i rzadko zdarzają się okazję, żeby cała rodzina mogła bawić się na pokazie iluzji. Uliczne występy na takich festiwalach jak Carnaval Sztukmistrzów są absolutnie wyjątkowe. Widzowie znają wcześniej miejsca i godziny poszczególnych występów i często przychodzą na wybrane pokazy. Dlatego kiedy przed występem widzę, że czeka na mnie już 150 osób – to jest wspaniałe uczucie. Fajne jest też to, że ludzie dają napiwki, a najlepsze – że robią to po pokazie, a więc sami oceniają, na ile im się podobało. Myślę, że to najbardziej uczciwa forma występu.

 

Podczas pokazu ulicznego mogę też dowolnie sterować przedstawieniem i na wiele sobie pozwolić. Kiedy występuję na weselu, a ktoś z sali krzyczy i niegrzecznie komentuje, nie zawsze mogę go uciszyć w dowcipny sposób. Na ulicy obowiązuje... styl uliczny, więc mam duże pole do popisu, jeśli chodzi o interakcję z publicznością i reagowanie na zaistniałe sytuacje.

 

 

Wspomniałeś o innych niż busking występach. Skąd biorą się zamówienia na nie? I kolejne związane z tym pytania: czy iluzja może być zawodem na całe życie i czy da się z niej wyżyć?

 

Da się. Wychodzę z założenia, że jeśli coś robi się dobrze, to zawsze można na tym zarobić. W Polsce iluzjonistów jest niewielu, a jeśli w dodatku stawia się na jakość i dobrą oprawę występów, to jest tu bardzo duże pole do popisu. Na pewno mam zamiar robić to do trzydziestki, czyli jeszcze przez osiem lat. W tym czasie chcę występować, rozwijać się i zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby iluzja przestała być tak niszową dziedziną w naszym kraju. Później – zobaczymy, ale wtedy powinienem już być gotowy na kolejny krok, może w jakimś innym kierunku...

 

Jeśli chodzi o pierwsze pytanie, to można mnie znaleźć w internecie, ale 80 procent zamówień na moje występy jest z polecenia osób, które widziały je wcześniej.

 

 

Pamiętam, że występowałeś nie tylko w Polsce, ale też za granicą, m.in. w Afryce...

 

To nie były zamówione występy, ale rzeczywiście zwiedziłem trochę świata dzięki iluzji. Udało mi się wygrać konkurs, w którym zdobyłem bilet do Kenii, byłem też w Maroku, w Turcji, jeździłem po Europie. Mogę występować wszędzie, bo iluzja dosłownie mieści mi się w kieszeniach i zawsze znajdą się ludzie chcący ją oglądać. Mój kolega mawia, że jeśli ma w kieszeniach karty, gąbki i inne drobiazgi, to z głodu nie umrze.

 

Zamówienia płyną z różnych części Polski, czasami odległych. Z zagranicy jeszcze nie miałem zamówień, ale wszystko przede mną. Znalazłem kiedyś w internecie mem o tym, jak postrzegany jest iluzjonista. Otóż on sam widzi siebie jako Gandalfa, ludzie widzą Dawida Copperfielda, mama zestaw małego czarodzieja, a to, co robi naprawdę – to głównie jazda samochodem.

A w te weekendy, w których nie mam żadnej imprezy, jeżdżę do narzeczonej, która mieszka pod Warszawą. Zatrzymuję się wtedy pod Kolumną Zygmunta, żeby dać 3-4 pokazy. Po prostu bardzo to lubię, a narzeczona wspiera mnie w tym. Czasami jeździ ze mną na występy i, oceniając z perspektywy widza, pomaga mi je dopracowywać.

 

 

Porozmawiajmy o warsztacie. Ile igieł mieści Ci się w żołądku?

 

Rzeczywiście, robię taki numer, że połykam igły, potem nitkę i wyciągam je nawleczone. Żeby nauczyć się tego, pojechałem na szkolenie do Anglii do trójki iluzjonistów: Gazzo, Billy Kidd i Simona Si. Kiedy na nich patrzyłem, mówiłem: „Wow, gdybym to zrobił, to byłaby rewelacja”. Udało się. Pierwszy pokaz na żywo dałem w Lublinie i reakcja publiczności przekroczyła moje oczekiwania. Standardowo połykam od 12 do 20 igieł, ale szczerze mówiąc dla widzów nie ma wielkiej różnicy, czy robię tę sztuczkę z dwunastoma, czy z dwudziestoma igłami. Mocne jest już to, że je połykam, a czasami mniej znaczy lepiej, bo trik jest wtedy bardziej wyraźny i jasny.

 

 

Gdybym to ja miała połykać igły, pewnie największa różnicę robiłby mi przedział między zero a jedną... Widzowie chętnie Cię oglądają, bo wciąż pokazujesz coś nowego. Jak często tworzysz nowe numery?

 

Staram się „robić” dziesięć numerów rocznie, żeby moje występy cały czas były świeże i żeby rozwijać się w każdej dziedzinie: w „numerach z bliska” (kameralny występ dla kilku blisko stojących widzów – red.), pokazach na imprezach, występach na ulicy.

 

Zaczyna się od pomysłu – czyli tego, co ma się stać podczas pokazu. Potem robię rozeznanie, czy ktoś już to robił; jeśli tak – to jaką zasadę można zastosować. Później zaczynam ćwiczyć sam ze sobą – przed lustrem, przed kamerą, żeby zobaczyć numer od strony widza i tak go technicznie przygotować, żeby świetnie wyglądał. Wreszcie robię test „na żywo”, a potem... znów przepracowuję całość. Trening i pewna rutyna też są ważne, bo jednak jest różnica w jakości w zależności od tego, czy robię numer po raz drugi albo trzeci, czy po raz setny.

 

 

Pierwszy numer autorski?

 

„Ambitna karta” na dwie karty. Numer polega na tym, że widz podpisuje kartę, która następnie trafia do środka talii, a po pstryknięciu palcami zjawia się na górze. Bardzo widowiskowe i zrozumiałe nawet dla najmłodszych widzów. Zrobiłem tę sztuczkę na dwie karty i dzięki temu może wziąć w niej udział dwoje widzów. Bardzo podoba się na weselach, kiedy robię ją przed nowożeńcami.

 

 

A Twoja ulubiona sztuczka? Taka, z której jesteś szczególnie dumny?

 

To połykanie igieł, którego uczyłem się bardzo długo. Jestem też dumny ze swojej wersji rozcięcia i scalenia liny. Ten trik to klasyka iluzji, ale całą oprawę stworzyłem zupełnie po swojemu. Wybieram z publiczności dwie osoby, które mi pomagają i wszyscy świetnie się bawią. Udało mi się to zgrabnie dograć – i z muzyką, i z poprowadzeniem całości – wszystko naprawdę działa doskonale, a reakcja publiczności jest super.

 

I bardzo lubię numery z kartami, bo naprawdę dużo można z nich wykrzesać. Na pozór to tylko kawałki papieru, ale możemy je pokazać zupełnie inaczej, całkiem zmienić w oczach innych. Na przykład jeśli widz podpisze się na tej, z którą coś stanie się podczas pokazu, to później traktuje ją jako miłą pamiątkę naszego spotkania. Zdarzyło mi się spotkać po kilku latach ludzi, którzy wyjmowali z portfeli podpisane karty z moich pokazów!



Podziel się
Oceń

Komentarze